W komentarzach na temat hospitacji poruszyłyśmy zagadnienie praktykantów. Wyszło na to, że raczej nie mamy z nimi dobrych doświadczeń. Ja póki co miałam jedną studentkę na praktyce i nie wspominam tego dobrze. A to było tak…
Koleżanka (inna nauczycielka) poprosiła mnie o „wzięcie” praktykantki, dziewczyna była kiedyś jej uczennicą i studiowała filologię. Stwierdziłam, że w sumie, co mi szkodzi, zawsze to jakieś nowe doświadczenie. Tak więc studentka zgłosiła się, miała ileś tam godzin do obserwowania i przeprowadzenia, nie pamiętam szczerze mówiąc dokładnie ile, powiedzmy jakieś 30. Chciała to zrobić w czasie swojej przerwy zimowej na uczelni.
Lampka ostrzegawcza powinna mi się zapalić jak dziewczyna (nazwijmy ją Dorota) powiedziała mi przy pierwszym spotkaniu, że jest na specjalizacji tłumaczeniowej i ta praktyka nie jest jej do niczego potrzebna, ale niestety musi ją zrobić. I że ona na pewno nie chce być nauczycielem i właściwie to prawie nic nie wie o nauczaniu. Przesłałam jej swoje konspekty i powiedziałam, że mogę jej trochę odpuścić na zasadzie że wcześniej jej powiem, co dokładnie ma realizować, jakie ćwiczenia ja bym zrobiła. Dawałam jej też materiały. I to był błąd. Następnym razem po takim tekście powiem, że fajnie, ale u mnie osoba z takim nastawieniem praktyki robić nie będzie.
Niby wszystko było ok. Tylko na koniec praktyki Dorota stwierdziła, że źle się czuje i zajęć przeprowadzić nie może. Pozwoliłam jej iść do domu, trochę zdziwiona, bo dałaby radę te ostatnie zajęcia przeprowadzić. Pamiętam, że ja robiłam wszystko żeby nie opuszczać praktyki, podobnie później pracując bywało, że naprawdę źle się czułam. Ale to jeszcze nie koniec, bo dziewczę oznajmiło mi, że ona źle sprawdziła i ma 40 czy 45h praktyki, czyli sporo więcej i w sumie to ona nie wie, jak ma prowadzić te zajęcia, bo jej się uczelnia zaczyna. Czujecie? Ale że hę? Ostatniego dnia praktyk.

Jakbyście to odebrali? Ja, że zwyczajnie wymusza na mnie zaliczenie. Później przysłała maila, że w sumie to może jednak przyjdzie tego i tego dnia i że przeprasza, bo rzadko sprawdza informacje na uczelni. Oto, co jej odpowiedziałam: do Twojej praktyki podeszłam ulgowo i nie wymagałam tyle ile wymagają inni nauczyciele. Ja też mam swój program i zakładałam że praktyki zajmą nam 2 tygodnie. I że mam zaplanowany test, który chcę sama dzieciom objaśnić. Dodatkowo, że nie jestem w stanie mailem przekazać jej tego, co ma zrobić na lekcji. Tak dzisiaj sobie myślę, że trzeba jej było podać temat i niech przychodzi i prowadzi zajęcia, skoro chciała 😉 Oczywiście przyszła parę razy, nie tyle ile powinna, bo mnie też nie bawiło rozciąganie praktyk w nieskończoność.
Generalnie czułam niesmak. Wydaje mi się, że obniżając wymagania niejako pozwoliłam jej na takie zachowanie. Choć laska się tłumaczyła, że ona naprawdę nie wiedziała ile mają trwać te praktyki… Ale szokuje mnie też to, że sama nie potrafiła poprowadzić zajęć, ale uważała, że w każdym momencie może wejść i je odbyć, nie wiem czy rozumiecie, chodzi o brak szacunku do mojej pracy.
I jeszcze wisienka na torcie. Dorota na samym początku praktyki dała mi papiery z uczelni do wypełnienia, czyli umowę zlecenie i dokumenty do ZUS-u. Zdziwiłam się, bo za moich czasów nie było takiego czegoś. Okazało się, że uczelnia jakieś drobniaki płaciła za tą praktykę. No to ok wypełniłam. Zgadnijcie, czy jakieś pieniądze wpłynęły na moje konto? Może Dorota znów zapomniała… W sumie powinnam się cieszyć, że mając moje dane nikt na mnie kredytu czy coś nie wziął 🙂
Podsumowując, to doświadczenie skutecznie zniechęciło mnie do współpracy ze studentami i następnym razem, jak nie będę musiała zapewne odmówię, bo nie lubię sobie stwarzać dodatkowych problemów. Poza tym z takiej praktyki nie wyniknęło nic pozytywnego ani dla niej ani dla mnie (fajnie jest trafić na osobę, która chce uczyć i chce się czegoś od nas nauczyć, ale obawiam się, że nie jest to częste).
Praktykanci…
